Rejs sylwestrowy Tajlandia – kolorowy zawrót głowy

Tajlandia. Z czym nam się kojarzy? Z pewnością z dobrym jedzeniem i kolorami! To już nasz kolejny rejs w Tajlandii. Za każdym razem jednak odkrywamy ją na nowo. Tym razem króciutki sylwestrowy rejs miał wplecioną w trakcie wycieczkę lądową w okolicach Krabi oraz 2 dni zwiedzania Bangkoku i okolic. Ale po kolei….

Phuket.
Dotarliśmy tam przed załogą. Zanocowaliśmy w prywatnej kwaterze nieopodal kultowej, a mimo to wciąż fantastycznej, baaardzo lokalnej restauracji Mama & Papa. A że nieopodal, to oczywiście skoczyliśmy tam na nasz pierwszy porządny lokalny posiłek. Klimatu Mama&Papa nie sposób opisać, trzeba tam być. W Polsce zapewne do tak wyglądającego baru byście nie zajrzeli. W Tajlandi jednak wystrój jest sprawą drugorzędną, tam liczy się… jedzenie! Oczywiście było pyszne.

Przejęcie katamaranu następnego dnia poszło w miarę sprawnie, zakupy na jacht dojechały, a my czym prędzej ruszyliśmy w rejs. Na noc stanęliśmy przy Ko Phanak.

Ko Hong Group
Tak. To obowiązkowy punkt programu! Zapomniałam jedynie dodać, że we wszystkich odwiedzanych miejscach jest ruch jak na autostradzie. Wszyscy chcą je obejrzeć. Ci z jachtów i ci z  lądu też. O ile jachtów za wiele nie ma, o tyle turyści lądowi docierają do atrakcji tzw. long tail boats, tradycyjnymi łodziami, które za źródło napędu mają niezwykle głośne silniki! I jest ich bardzo, bardzo dużo. Stąd porównanie do autostrady… Wracajmy do Ko Hong. Staje się tam na kotwicy. Podpływają do nas przewodnicy, pytają ile jakich kajaków potrzebujemy i już za chwilę siedzimy w chybotliwych środkach transportu. Płyniemy do plątaniny skał, które przyjmują niewiarygodne kształty będące efektem erozji. Przeciskamy się kajakami pod łukowatymi prześwitami by na chwilę zobaczyć wewnętrzne plaże odcięte od świata w czase przypływu. Jeszcze chwila a sami byśmy tam zostali, bo wracając musieliśmy leżeć już płasko w kajaku żeby pokonać trasę z powrotem. Punkt mimo tłoku wart zobaczenia.

Ko Roi
Byliśmy tam tylko my i drugi jacht (!?). Bardzo urocze miejsce. Malutka plaża nie zapowiadała tego co można zobaczyć po dotarciu do niej. Lekko z boku było przejście, coś jak brama, na wewnętrzny „dziedziniec”. A tam zarośla, strumień, plaża i śpiew ptaków odbijajacy się echem od ścian. Taki wewnętrzny mikro świat. W czasie przypływu przejście jest utrudnione, my jednak przeszliśmy tam w miarę suchą stopą.

Railey Beach
Śliczna plaża i spektakularne, dramatycznie poszarpane pionowe skały robią niesamowite wrażenie. Miejsce to jest dostępne jedynie od strony wody. Nie można się tam dostać z lądu. Ta lokalizacja sprawia, że ruch lokalnych łodzi, wspomnianych hałaśliwych long tail boats odbywa się tam w trybie ciągłym 🙂 Cicho robi się dopiero o zmierzchu, kiedy turyści lądowi, ostatnim kursem wracają do swoich hoteli. A jak tylko oni do hoteli, to my pospieszyliśmy na plażę i do jednego z licznych plażowych barów.

Ao Nang
Rankiem przestawiliśmy się w okolice Ao Nang i tam odebrał nas przewodnik long tail boat’em, a jakże! Po dotarciu na brzeg, wsiedliśmy do busa i udaliśmy się na całodniową wycieczkę w okolicach Krabi. Odwiedziliśmy wykutą w skale Świątynię Tygrysa (Wat Tham Seua).  Utkwiły nam w pamięci głównie niezliczone posążki Buddy oraz niezliczone ilości schodów. Na szczyt Świątyni, skąd rozciąga się wspaniały widok na panoramę regionu Krabi wiedzie, uwaga! 1200 stromych schodów! Nie daliśmy rady…. Ze Świątyni ruszyliśmy do… gorących źródeł. Tak, to nie żart. Pięknie usytuowane, wśród zarośli  – gorące źródła. Traktowane są przez miejscowych jak baseny termalne. Wszyscy tam piknikują leniwie spędzając czas. Po gorącej kąpieli w gorącym klimacie udaliśmy się na obiad, a następnie do kolejnej lokalnej atrakcji błękitnej laguny w dżungli również traktowanej przez lokalną społeczność jak miejskie baseny. Kaskadowo ułożone niecki z krystaliczną wodą w środku dżungli robiły niesamowite wrażenie!

Chicken Island
Miejsce przeurocze. Nad całością pieczę trzyma charakterystyczna skała o kształcie… głowy kurczaka. Zaskoczeni? Poza tym główną atrakcją są dwie wysepki między którymi morzna przejść przy niskiej wodzie. Wyłania się wtedy mierzeja delikatnie omywana wodą. Widok super!

Phi Phi
Na miejsce powitania Nowego Roku wybraliśmy imprezową Phi Phi. Stanęliśmy na boi z całą masą innych jachtów, których załogi wpadły na ten sam wspaniały pomysł. Wieczorem udaliśmy się na Sylwestra do restauracji. I tu mała dygresja. Dla miejscowych zabawa trwa do północy, a później…. można iść do domu. Nie ma u nich zwyczaju świątowania Nowego Roku tak jak w Europie huczną zabawą do rana. Tańce noworoczne uskuteczniliśmy więc na jachcie, a że katamaran do małych nie należał (Bali 4.5), to miejsca na balowanie mieliśmy pod dostatkiem.

Phi Phi Leh
W Nowy Rok postanowiliśmy udać się na Phi Phi Leh. Dla niewtajemniczonych – miejsce to „zagrało” w filmie Niebiańska plaża z boskim Leonardo di Caprio. Wieki temu, a wciąż pielgrzymują tam tłumy. Mocno wiało, więc przejażdżka lokalną łódką dostarczyła nam naprawdę niezapomnianych wrażeń. Wręcz na granicy jazdy bez trzymanki. Dotarliśmy na miejsce i oczom naszym ukazała się plaża, a na niej niezliczone, bajecznie kolorowe long tail boaty. Wszyscy szukali wspomnien po Leonardo! Droga powrotna była równie emocjonująca, więc na jachcie poczuliśmy się jak ocaleni 🙂

cd. Phi Phi
Opłynęliśmy Phi Phi od drugiej strony. Odwiedziliśmy Monkey Beach, gdzie po plaży biegają oczywiście…. małpy! Bardzo ciekawskie zresztą i chętnie kradnące niekoniecznie dla nich przygotowaną wałówkę. Stanęliśmy na noc nieopodal, ale jednak z dala od wszędobylskich małp.

Ko Maphrao zwana Coconat Island
Płynąc na Coconat Island minęliśmy uroczo położoną restałrację na mikrusińskiej wysepce Koh Khai Noi. W miejscu docelowym ku naszej uciesze ludzi było niewiele. Można było spokojnie zamówić drinka w plażowym barze, zrobić sobie tatuaż z henny (niektórzy) i zalec na leżaku.
Do Phuket wróciliśmy nasyceni widokami, kolorami i smakami, a miało się okazać, że to był wstęp…

Bangkok
Po części żeglarskiej nastąpiła część lądowa. Postanowiliśmy spędzić w Bangkoku 2 dni, aby troszkę pozwiedzać samo miasto i okolice. Nasz pobyt przypadł na okres żałoby po śmierci króla (panował 70 lat!), więc zwiedzanie terenu pałacu królewskiego było utrudnione, ale nie niemożliwe. Tysiące poddanych przybyłych oddać cześć zmarłemu narzucały pewien harmonogram zwiedzania. Udało nam się jednak zobaczyć co trzeba by day i by night. Nie wspomnę o szalonych nocnych jazdach tuk tukami czyli popularnym lokalnym środkiem transportu. Coś na kształt skutera połączonego z przyczepą i choinką bożonarodzeniową. Dzięki naszemu polskiemu przewodnikowi dowiedzieliśmy się dużo o różnych zwyczajach, o których lokalny przewodnik by nam z pewnością nie powiedział… Odwiedziliśmy ochronkę dla słoni, gdzie trafiają słonie zmęczone pracą, źle traktowane w poprzednich miejscach. Zobaczyliśmy zabytki okresu khmerskiego. Zupełnie inne od pełnego przepychu (graniczącego czasem z kiczem) aktualnego stylu. Odwiedziliśmy China Town i Wodny Targ będący raczej atrapą dla turystów. Skosztowaliśmy też street food’u. Jedzenia przygotowanego na ulicznych straganach. Lepszego od najlepszej restauracji!

Czy już wspominałam, że dla nas Tajlandia to kolory i jedzenie…?




Agnieszka Olszewska

ekspert ds. niezapomnianych widoków

NEWSLETTER

 

 

Copyright © 2024 Blue Sails