Sporady – niekoniecznie śladami Mamma Mia

Planowanie rejsu na Sporadach, czyli najbardziej północnym archipelagu w Grecji, zaczęło się już parę ładnych lat wcześniej. Zawsze chcieliśmy tam żeglować, kusiły nas te wyspy, mało kto tam pływał, ale… a to połączenia lotnicze nie takie, a to nie było odpowiedniego jachtu, i tak czas upływał… W końcu jednak podjęliśmy wyzwanie i grupą 25 osób ruszyliśmy na Sporady 🙂

Ekipę mieliśmy rozbudowaną, więc i wariantów dotarcia na miejsce było kilka. Lot do Aten, nocleg, autobus, prom na Skiathos lub 2-3 przesiadki lotnicze. Każdy podróżował, jak mu pasowało najbardziej. Summa summarum w niedzielę rano byliśmy w komplecie w porcie Skiathos (nie jest to bynajmniej marina!). Dwunastu dorosłych i trzynaścioro dzieci, a organizacja i punktualność na medal 🙂

Podczas gdy w skwarnym i gwarnym Skiathos skipperzy dopełniali formalności związanych z przejęciem naszych trzech jachtów, reszta zajęła się na przemian pilnowaniem dzieci (w większości w wieku przedszkolnym) i robieniem zaprowiantowania. Kiedy wszyscy ogarnęli przypisane im tematy, z radością oddaliśmy cumy i ruszyliśmy na odkrywanie archipelagu Sporad. Mieliśmy na to 2 tygodnie…

Od momentu nakręcenia musicalu „Mamma Mia” Sporady często kojarzą się z tym tytułem, a w sumie niesłusznie… Wszystkie te „filmowe” miejsca są masowo odwiedzane przez turystów. Zdarza się, że nie są tak spektakularne, jak byśmy tego oczekiwali… no ale „grały” w filmie 😉 A to się nazywa magia filmu!

Zaczęliśmy więc od spektakularnej plaży Lalaria z malowniczym łukiem na wyspie Skiathos. Poczciwy człowiek dzień przed wypłynięciem powiedział nam, aby dopłynąć tam przed 10 rano i… miał rację. Przed 10:00 cisza i spokój, można dopłynąć do plaży i słynnego skalnego łuku wpław. Po godzinie „zero” nie jest to dobry pomysł ze względu na przypływające tam masowo stateczki turystyczne wysypujące turystów na plażę. O 11:00 ruch był tak duży, że z godnością opuściliśmy to miejsce i pożeglowaliśmy dalej.

„Dalej” dla nas znaczyło porcik Loutraki na Skopelos. Naszymi 3 jachtami zajęliśmy 1/4 miejsc przy kei i w sumie ok. 14:00 były to ostatnie miejsca. Zaskoczenie dość spore jak na greckie warunki, gdyż na kei były prąd i woda uruchamiane nie przez „watermana”, ale na kartę! Loutraka jest ładnym miejscem, z odremontowanym kościółkiem i mnóstwem knajpek wokół niego, oraz domem wypoczynkowym, który był albo opuszczony, albo dopiero co wybudowany – nie udało nam się tego ustalić 😉

Następnego dnia, po obowiązkowej kąpieli w zatoce, skierowaliśmy dzioby naszych jachtów do portu Skopelos na wyspie o tej samej nazwie. Opłynęliśmy Skopelos od północy, zahaczając o filmowy (sic!) kościółek na skale Agios Ioannis, nazwany przez nas kościółkiem Mamma Mii. Po południu wpłynęliśmy do Skopelos. To port z przystanią promową. Miejsca dla jachtów są wyłącznie wzdłuż bardzo długiego falochronu, który widziany z góry robi wrażenie. Do portu wpływają poza tym całkiem duże promy, przyprawiając żeglarzy o palpitację serca, gdy wykonują manewr zawracania w miejscu! Wieczorem miasteczko znajduje się w cieniu, ale za to rano jest bosko! Słońce pięknie oświetla schodkową zabudowę na zboczu, wszystko jest kolorowe i zaprasza do spacerów niezliczonymi zaułkami, uliczkami, schodkami… W Skopelos jest dużo sklepów, w których można uzupełnić zaopatrzenie, są wypożyczalnie samochodów i skuterów oraz oczywiście mnóstwo restauracji i kawiarni.

Ze Skopelos wypłynęliśmy niespiesznie. Wiadomo… spacer, kawa, zakupy… W drodze na wyspę Peristera zatrzymaliśmy się na kąpiel w zatoce Rousoumi na Alonissos. Na noc rzuciliśmy kotwicę w zat. Peristera (nazwa jak wyspa). Wytchnienie od gwarnego Skiathos i Skopelos. W zatoce, mimo stojących w niej kilku jachtów, było cicho. Niesamowitym doznaniem była kąpiel w świetle zachodzącego słońca. Zdecydowaliśmy, że od tej pory na jeden nocleg zatrzymamy się w miasteczku, a na drugi w zatoce, i tak na zmianę. Okazało się to strzałem w dziesiątkę.

Po spokojnej nocy wyruszyliśmy w kierunku Alonissos, aby zobaczyć Patitiri, jedno z dwóch uroczych miasteczek na wyspie. Po drodze, jak zazwyczaj, zatrzymaliśmy się na kąpiel, tym razem w zatoce Milia. Urocze miejsce – otoczona białymi klifami zatoka i pusta plaża! O takich miejscach marzy się, siedząc za biurkiem w pracy 🙂

Mimo że do Patitiri wpłynęliśmy dość wcześnie, bo ok. 14:00, to z miejscami przy nabrzeżu było już krucho. Niemniej jednak naszym trzem jachtom udało się znaleźć miejsca. W przypadku ich braku alternatywą jest pięknie położone kotwicowisko pod klifową ścianą na wprost miasteczka. W Patitiri są 2 centra nurkowe, plaża miejska oraz wypożyczalnie skuterów i samochodów. Niestety, w sierpniu nie udało nam się wynająć niczego ad hoc. Tylko z tygodniowym wyprzedzeniem… Szkoda, bo mieliśmy ochotę na wyprawę w głąb wyspy. Taka sytuacja powtarzała się na każdej z odwiedzanych wysp.

Z braku samochodów zdecydowaliśmy się na…. autobus do Hory, miasteczka położonego wysoko nad portem. Pojechaliśmy tam rano, pierwszym autobusem. Plusem było to, że w Horze było pusto i spokojnie, co z naszą gromadą dzieci (w liczbie 13) dawało szansę na ich ogarnięcie. Minus był z kolei taki, że – oprócz kafejki przy przystanku – wszystko było jeszcze pozamykane. Widoki z Hory wspaniałe, samo miasteczko w związku z jego położeniem też urokliwe. Mogliśmy podziwiać panoramę i robić dowolne zdjęcia uliczek i zakamarków bez rzeki turystów w kadrze aparatu. Kiedy zbieraliśmy się do powrotu, zaczęły przyjeżdżać autokary i autobusy z turystami. W jednej chwili zrobiło się tak tłoczno, że cieszyliśmy się, że właśnie wracamy.

Po wizycie w Horze szybko zebraliśmy się na jachty i wypłynęliśmy. Pięknie wiało, a naszym celem tego dnia była niezamieszkana wyspa Skantzoura. Żegluga pod pełnymi żaglami była wspaniała i w dobrych nastrojach wpłynęliśmy do zatoki o tej samej nazwie co wyspa. Z wody zatokę można przegapić. Z daleka nie wygląda zachęcająco, ale po wpłynięciu do niej okazuje się, że jest całkiem nietypowa. Jest bardzo długa i wąska, z mikroplażą na końcu. Z uwagi na to, że było późne popołudnie, nie byliśmy tam sami i najlepsze miejscówki na końcu zatoki były już zajęte. Warto wspomnieć, że zatoka pod koniec oferowała miejsce góra trzem jachtom stojącym burta w burtę. Pozostali zmuszeni byli rzucać kotwice przy jednym brzegu, a rufy wiązać linami do drugiego. Takie kotwiczenie (z uwiązaną do brzegu rufą) jest bardzo popularne w Turcji i niektórych rejonach Grecji.

Po dość wietrznej nocy, przy wciąż wiejącym silnym wietrze, skierowaliśmy się z powrotem na Alonissos. Tym razem do drugiego z polecanych portów – Steni Vala. Port to dość szumne określenie tej miejscówki. Przy nabrzeżu mieszczą się knajpki, a wzdłuż cumują jachty. Port jest uroczy, ale bardzo płytki, więc należy ostrożnie podchodzić do brzegu. Nie jest takie oczywiste, że stojąc rufą lub niestandardowo, dziobem do brzegu, zejdzie się wprost na ląd. Czasem może zabraknąć 2-3 m przed nabrzeżem i wtedy trzeba zwodować ponton(!), żeby zejść na ląd. Tak że tak… miejscówka dla ludzi z samozaparciem 😉 Po drugiej stronie cypelka, który ochrania port, jest plaża, a na niej spot dla surferów. Można popatrzeć na uczących się i na zawodowców, albo popróbować samemu. Fajny klimat.

Trzymając się zygzakowatego pływania, popłynęliśmy do widzianej ze Steni Vala zatoki Vasilikou na wyspie Peristera. W zatoce tej jest wrak statku, ale z uwagi na to, że większość wystaje ponad wodę, to dla nurków nie jest to jakaś szalona atrakcja. Ale żeby nie było, to ponurkowaliśmy wokół w maskach i rurkach, dopóki znów nie zrobiło się tłoczno. Zjedliśmy obiad, stojąc na kotwicy z widokiem na wrak, snując domysły, co takiego mogło się wydarzyć, że utknął tu na zawsze…

Po posiłku wróciliśmy na Alonissos i znów do zatoki Rousoumi, w której już byliśmy. Tym razem postanowiliśmy zostać w niej na noc przy zawietrznym brzegu. Noc niespokojna, wiatr hulał. Na szczęście w stronę Skopelos płynęliśmy z wiatrem i była to bardzo przyjemna żegluga. Naszym celem było Agnontas. Tam mieliśmy spotkać się po raz ostatni ze znajomymi, którzy pływali krócej niż my, i dalej zwiedzali wyspy lądowo. Miejscówka typu urocza dziura. Trzy knajpy, jedna obok drugiej, plaża, kilka domków z kwaterami letniskowymi, market typu sklep u pani Kazi i tyle. Niemniej jednak podobało nam się tam bardzo, zwłaszcza te knajpki ze stolikami stojącymi niemal na piasku. Dzieci miały zabawę, my chwilę spokoju. I znów zaskoczenie, bo niby porcik niewielki, a prąd i woda w słupku. Na kartę. A karta do pobrania w restauracji za 5 EUR i kaucja za nią też 5 EUR. I jak tu nie lubić Grecji 🙂

Następny dzień zaczął się bardzo leniwie, od kawy i kąpieli z plaży. Ruszyliśmy więc ok. południa, by zaraz za winklem znów zatrzymać się na kąpiel, tym razem z jachtu. Z lądu dochodziła całkiem niezła klubowa muzyka, więc kąpiel w tych warunkach była miłym doświadczeniem. Po namaczaniu, już „na serio” ruszyliśmy w drogę na Skiathos, a dokładnie do Koukouneri. Stanęliśmy tam, jak już zmierzchało. Gdybyśmy przypłynęli wcześniej, to pewnie byśmy stamtąd zwiali. Zatoka należała głównie do skuterów i narciarzy wodnych, czyli decybele gratis. Na szczęście po zmroku zrobiło się cicho. Towarzystwa dotrzymywał nam potężny, onieśmielający statek motorowy. Nie omieszkaliśmy oczywiście wygooglać po nazwie, co to za jeden… 133m długości, 25 gości, 55 osób obsługi. Ostatni z właścicieli – premier Kataru. A jakżeby inaczej! 🙂

Rano przestawiliśmy się bliżej zawietrznego brzegu, żeby pokąpać się z jachtu. Następnie ruszyliśmy w kierunku półwyspu Volos, jak go ochrzciliśmy (od znanego miasta u jego nasady). Płynęliśmy na pełnych żaglach, na tzw. motyla, mijaliśmy dumne wzniesienia, łącznie z malowniczymi pozostałościami po kamieniołomie. Dopłynęliśmy prawie na sam „winkiel”, gdzie półwysep wygina się w hak i wpływa się już do zatoki Pagasyjskiej. Tam wpłynęliśmy do małej zatoczki z miejscowością Agia Kyriaki i górującą nad nią Trikeri. Ależ nam się tam spodobało! Problem w tym, że w locji wyraźnie było napisane, że nie ma możliwości stawania przy nabrzeżu. Tylko kotwica. Jakoś nam się to nie uśmiechało, więc zaczęliśmy kręcić się w kółko, z lewej na prawą i z powrotem, aż z knajpki przy małym nabrzeżu promowym wyszedł pan i gestem zaprosił nas do zacumowania na wprost restauracji. Hmmm, a locja? Okazało się, że prom tu nie przypływa, więc całe nabrzeże nasze. Grunt to się nie poddawać 🙂

Jak już zeszliśmy na ląd, to od razu zaczęliśmy oglądać naszą miejscówkę. Pocztówkowa. Kolorowa, śliczna, na uboczu. Wieczorem zjeżdża się tutaj trochę ludzi z interioru. My za to ruszyliśmy taksówkami na Horę. Tam było zdecydowanie więcej ludzi i turystów, ale był też duży sklep, w którym uzupełniliśmy zapasy. Nie było natomiast baklavy ani kataifi, czyli tradycyjnych greckich, koszmarnie słodkich deserów. Nigdzie. W żadnej knajpce. Żadnych deserów. Tylko kawa. Szok. Lody kupiliśmy więc w sklepie, a potem usiedliśmy przy stoliku na kawę 🙂 Niezmordowany Maciej, który nie mógł przeboleć braku prawdziwego deseru, chodził, pytał, szukał… i wyszukał. Dostał namiar na tajną miejscówkę, gdzie sprzedają domową baklavę i po 15 minutach wrócił radosny z dodatkowymi powidłami lokalnymi „hand made”. Po raz drugi tego dnia okazało się, że warto być wytrwałym 🙂

Następnego dnia, mimo że nie chciało nam się wypływać, ruszyliśmy do Orei na wyspie Eubea/Evia. Wiatr wiał z prędkością ok. 30 węzłów, więc żegluga była równa i szybka! Orei to bardzo duży port, sporo w nim jachtów, ale w dalszym ciągu nie jest to marina. Sanitariatów nie ma. Miasto ewidentnie turystyczne. Knajp przy nabrzeżu mnóstwo, do wyboru do koloru, ale samo miasteczko specjalnie nas nie urzekło. Albo nie daliśmy mu na to szansy…

Z Orei wyruszyliśmy na Skopelos. Po kilku godzinach wspaniałej żeglugi dotarliśmy na Skopelos i zatrzymaliśmy się w zatoce Panormos, nie naprzeciw plaży, ale w odnodze tej zatoki. A tam klimaty jak na… Mazurach! Trzciny, mały domek nad brzegiem i drzewa kłaniające się wodzie. Uroczo i do tego woda krystaliczna. Zatoka wąska, ale bardzo głęboka, więc chcąc przywiązać rufę do brzegu, mimo niewielkiej odległości, trzeba było wyrzucić prawie 40 m łańcucha! Przy wejściu do tej odnogi zatoki stał bardzo duży jacht motorowy, jakich zresztą sporo pływa po greckich wodach. Wraz z zachodem słońca mieliśmy okazję podziwiać akrobacje na odrzutowych, wodnych butach jednego z członków załogi. Radochy było co nie miara!

Trochę na północ od zatoki Panormos jest „filmowa” Kastani Beach. Z daleka jednak widać, że to głównie leżaki, hotel i turyści, więc zatrzymaliśmy się na kąpiel tuż przed, przy jednej z mikroplaż dostępnych wyłącznie z jachtu i wyłącznie dla nas. Przeurocze miejsce! Bardzo niechętnie zebraliśmy się w stronę Skiathos. Tam, naprzeciwko wejścia do zatoki, gdzie leży Skiathos, jest wyspa Tsoungria, przy której się zatrzymaliśmy… Zupełnie, jakby miało to w jakiś magiczny sposób oddalić to, co nieuniknione, czyli wpłynięcie do portu o 17:30, aby zakończyć ten wymarzony rejs…



Chcesz sprawdzić jak się żegluje na Sporadach? Napisz do nas

Agnieszka Olszewska

ekspert ds. niezapomnianych widoków

NEWSLETTER

 

 

Copyright © 2024 Blue Sails